Co można robić ze szwagrem? Nie, tu bynajmniej nie chodzi to co większości przychodzi na myśl. Można zostać najlepszym ‘kibolem’ na świecie.
Kontekst
To było w czwartek po środzie i przed świątecznym piątkiem:
– Szwagier, w najbliższy weekend jest Memoriał im. Huberta Wagnera i mecze są rozgrywane w Krakowie. I bilety jeszcze są do dostania. My pewnie spróbujemy się wybrać. Przyjeżdżacie?
– Hmm, poczekaj muszę z żoną porozmawiać. 5 minut i oddzwaniam.
Minęło 45 minut, dzwoni telefon, odbieram:
– Ok, załatwione, przyjeżdżamy wszyscy.
I w taki wyjątkowo skomplikowany sposób zaplanowaliśmy siatkarskie atrakcje. Odkąd mój najlepszy ze szwagrów opchnął mi własną siostrę za 50 pln, jestem w stanie w 5 45 minut załatwić z nim znakomitą większość spraw.
Szkoda, że nie mam więcej szwagrów.
Za chwilę miał być świąteczny piątek, zatem zmuszeni sytuacją zrobiliśmy zakupy jak na małe wesele. Wszak trzeba nakarmić 9 osób. Nastał czas oczekiwania.
Kibolstwo pierwszej klasy
Nic się nie wydarzyło w sobotę. Nic w kontekście przytaczanej historii, bo poza tym to całkiem sporo. Fajne spacery, wspólny obiad, pyszne lody. Dobra, dobra już robię czasowy skok w niedzielę.
Z poprawką na nie wiadomo jak długie szukanie miejsca do zaparkowania ruszyliśmy do boju niedługo po 16. Ruszyliśmy to znaczy: Mi, Ja, szwagier, jego syn no i ja. Reszta została w odwodzie. Miejsce znaleźliśmy pod bramą sympatycznej starszej Pani, co to ma jeszcze wolne miejsca przed tą bramą, a przerażeni całkiem pokaźną kolejką aut do skrętu pod halę rozpoczęliśmy negocjacje. Wytargowaliśmy zniżkę 33% za to wspaniałe miejsce. Zawsze lepiej zapłacić 10 niż 30 za miejsce na parkingu halowym prawda? A kilkanaście (setek) kroków przed ucztą siatkarską dobrze nam zrobi.
Dotarliśmy pod halę – Arena Kraków wygląda imponująco – i mimo nękania o zakup wszelakich gadżetów podreptaliśmy w poszukiwaniu ‘naszego’ sektorowego wejścia C10.
Stajemy grzecznie w kolejce, a tutaj panowie stanowczo wołają:
– Otwierać plecaki. Tego nie wolno.
No i w taki sposób pożegnaliśmy się z naszymi zapasami wody pitnej przygotowanymi na 5 godzin kibolowania. Dobrze, że udało się przynajmniej wnieść 3 jabłka, czekoladę i 3 babeczki (muffinki znaczy się) i aparat fotograficzny. Jak my wytrzymamy, co tam my – jak młode wytrzymają? Poza naszymi marnymi zapasami zostają: zapiekanki, popcorn, hot-dogi i solidnie chrzczona wodą ‘kola’. Szkoda tej wody.
Arena wewnątrz równie wspaniała, co z zewnątrz. Na mnie zrobiła spore wrażenie. Wszystko świetnie widać – czego się obawiałem – i dużo miejsca dla każdego oglądającego.
Najpierw, na przystawkę mecz, w którym Rosja ograła Bułgarię. W trakcie przerwy młody szwagrowy (syn jego znaczy się) przetestował możliwość poruszania się po prawie całej hali. Za chwilę wszyscy chodziliśmy wokół ‘parkietu’ oglądając rozgrzewających się Chińczyków i Polaków. Tylko na piłki trzeba było uważać – latały gęsto.
To był mój pierwszy raz – do tej pory nie zdarzyło mi się być na reprezentacyjnym meczu siatkówki. Hymn Polski zaśpiewany a’capella przez około 10 tysięcy gardeł naprawdę przyprawił mnie o gęsią skórkę. A sam mecz dość krótki i jednostronny. Zgodnie z przewidywaniami Polska ograła Chiny w trzech setach.
Po całej imprezie mam i dzielę się dwoma spostrzeżeniami.
Po pierwsze.
W telewizji dużo łatwiej (prościej) ogląda się siatkówkę. Patrzymy tylko na to, co pokazuje przekaz i nic więcej. I do tego mamy powtórki. Na hali wszystko dzieje się swoim rytmem i nie ma przewijania do tyłu.
Po drugie.
Klimatu i odgłosów wnętrza hali nie da się odtworzyć. Chwilami miałem serdecznie dość jazgoczących trąbek wydających dźwięki a'la wuwuzela, ale tylko chwilami. Zabawa była naprawdę fajna.
Nadal bardzo lubię siatkówkę.
Aaaa, no i zgodnie z uparcie powtarzanymi informacjami byliśmy najlepszymi kibolami kibicami na świecie, a hot-dogi były kiepskie.
PS. W poniedziałek, w tej samej hali i przy pełnych trybunach Polska ograła Rosję 3:2. Trochę szkoda, że ze względu na obowiązki, jedynym możliwym dla nas wyborem były mecze niedzielne.
PS2. I dziękuję Olympus Polska za kolejną przygodę z ‘zabawką' :)