To miejsce od dobrych kilku lat było wpisane na naszą listę. I znowu okazało się, że spontaniczne działanie może przynieść świetny efekt. Carpe diem. Kierunek na Ogrodzieniec.
Telefon
Telefon zadzwonił w piątek. Odebrałem.
– Ale, jutro?
– Tak, jutro, ale musicie być gotowi wcześnie rano.
Sobota więc ‘wcześnie rano' oznaczało okolice 9.00. Sobota i okolice 9.00 … ło matko …
– Dobra wchodzimy w to.
– No, to do jutra. Cześć.
– Cześć.
Plan na sobotę
Plan na sobotę był prosty.
1. Wstać rano.
2. Ogarnąć młodą (druga nocowała u znajomych, a trzecia na szkolnej wycieczce ogarniała się sama).
3. Zjeść śniadanie.
4. Zapakować się do samochodu.
5. Pojechać po drugą młodą (tą od nocowania).
6. Wycieczka.
Wycieczka
Całość udało nam się zrealizować idealnie. No prawie idealnie, bo z łóżka zwlekliśmy się gdzieś koło 8.47. Zapakowani i uzbrojeni w ubrania na wszelki wypadek, w butelczynę wody do picia i garść słodkości zamiast kanapek, wyjechaliśmy z blokowego parkingu.
Ogrodzieniec zachwycił mnie 3-4 lata temu, kiedy przejeżdżałem przez niego w drodze z centralnej Polski do Krakowa. Zamek, a w zasadzie ruiny zamku wydały mi się wtedy monumentalne, intrygujące i piękne. Wtedy nie zatrzymałem się – spieszyłem się do moich dziewczyn. Od wtedy widok i ochota na odwiedzenie tego miejsca mocno tkwiły w mojej głowie. I właśnie w sobotę zostaliśmy zaproszeni na dwurodzinną wycieczkę do Ogrodzieńca.
Okazało się – o czym skupiony na zapamiętanym widoku ruin zamku nawet nie wiedziałem – że zamek nie jest jedyną atrakcją. Wokół wzgórza i na samym wzgórzu rozlokowano całkiem sporo propozycji. Park miniatur, park doświadczeń fizycznych, park rozrywki, tor ‘saneczkowy’, park linowy, zamek … a i to nie wszystko.
Zamek
Chciałem do zamku, na zamek, ale z racji większej grupy lobbującej za rozwiązaniem alternatywnym, zabawę rozpoczęliśmy od toru saneczkowego. Nie bez frajdy zaliczyliśmy po kilka przejazdów. Polecam, jak będziecie to toru nie omijajcie.
Wiadomo, że jak są różnice interesów to w końcu następują podziały. Tak też się stało. Młodsze panny z mamami wylądowały w parku rozrywki (karuzela, zjeżdżalnie i takie tam), a ojcowie ze starszymi pannami przenieśli się do parku linowego i to jeszcze nie był koniec wycieczki …
Na koniec, rzutem na taśmę, tuż przed zamknięciem dla zwiedzających wtargnęliśmy na zamek. Ruiny zrobił na mnie naprawdę olbrzymie pozytywne wrażenie, którego nie były w stanie popsuć nawet prace remontowe. Następnym razem spróbuję namówić towarzystwo na spędzenie na terenie zamku całego dnia,.
Wyzwanie, a może wyzwania
Lubimy (i ja i Justyna), gdy wyjazdy, wyprawy, wycieczki nie kończą się na zaliczaniu kolejnych atrakcji. Ten cel i tym razem udało się osiągnąć. Cały wyjazd można podsumować określeniem: wyzwanie (albo wyzwania). Szczególnie były to wyzwania dla naszych córek, choć nie tylko.
Wyzwanie dla mnie na torze saneczkowym, gdy Mi bardzo chciała jechać sama – i pojechała, i oczywiście poradziła sobie świetnie. Poza wiekiem (co jest zawsze granicą mocno umowną) miałem lekkie obawy, czy sama poradzi sobie z jazdą, a przede wszystkim z odpowiednim hamowaniem. Duma.
Wyzwanie dla Mi w parku linowym, gdy mimo małych braków wzrostowych potrafiła znaleźć sposób na przejście wszystkich przeszkód. Oj, nie zawsze było prosto. Brawa dla niej za wytrwałość i hardość.
Wyzwanie dla Ba w parku rozrywki, gdzie pobiegła do sporego dmuchanego zamku, między dzieci, które średnio były dwa razy większe od niej. Jak się pewnie domyślacie, Ba bawiła się tam superowo.
Wyzwanie dla Justyny, żeby nie biegać za Ba osłaniając ją z każdej strony i chroniąc przed upadkami. Uff, też dała radę :)
Wyzwanie dla Mi i Ba, gdy zmęczone po prawie całym dniu przemierzały zamkowe ruiny. Ba prawie całą trasę przeszła na własnych nóżkach. Między innymi samodzielnie weszła na najwyższą basztę po super krętych schodach uwieńczonych drabiną. I podobnie schodząc – także samodzielnie i tylko dla bezpieczeństwa trzymana za rączkę.
Było fantastycznie i cudnie męcząco.